Reggae w Polsce

Facebook
Twitter
Email

Festiwale na horyzoncie 

W połowie roku 83., wszystkie elementy konieczne do pojawienia się na polskim rynku niezależnym nowego zjawiska muzycznego jakim było reggae, osiagnęły już niezbędną do rodzenia owoców dojrzałość. Mieliśmy upolityczniony ruch punkowy rozumiejący brytyjskie roots i ska oraz podstawowe aksjomaty rastafarianizmu przekładane na polską sytuację polityczną, mieliśmy kulturowe zaplecze w postaci regularnych audycji radiowych Kleszcza i Gołaszewskiego, w których grali najlepszą jamajską muzykę, mieliśmy też własne grupy o punkowych i nowofalowych korzeniach, powoli koncentrujące się na graniu wyłącznie reggae.

Oprócz wspomnianego w poprzednim odcinku Bakszyszu z Kluczborka, we Wrocławiu funkcjonowało już od roku podziemne, happeningowe Miki Mausoleum, a demonstrująca klarowną fascynację roots-reggae Śmierć Kliniczna z Gliwic podbiła publiczność Jarocina w poprzednich sezonach, uzyskując w roku 83. status grającej poza konkursem gwiazdy festiwalu. W Warszawie, przy klubie „Riviera-Remont” powstała w styczniu 83. grupa Daab, a na początku marca w „Hybrydach” Afa i Kelner (czyli Robert Brylewski z Brygady Kryzys i Paweł Rozwadowski z Deutera) pozwali do życia nowy projekt pod tak prowokującą jak natchnioną nazwą Izrael. Myślę, iż to właśnie powstanie polskiego Izraela w sercu Warszawy w mrokach stanu wojennego należy uznać za symboliczną cezurę, oddzielenie okresu punk od reggae, za faktyczny moment narodzin polskiego rastafarianizmu. Z drugiej strony (czego nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać), niewiele osób zauważyło owe narodziny, a na pewno nikt nie zdawał sobie wtedy sprawy z ich znaczenia. W czasach, gdy połowa Polaków wciąż nie miała jeszcze w domach telefonów (a wielu z tych, którzy je mieli, byli na podsłuchu), wiadomości nie rozchodziły się zbyt szybko. Kontrolowane przez polityczną propagandę środki masowego przekazu oraz przemysł fonograficzny uzależniony nie od jakości ani popytu, a od centralnych decyzji i wieloletniego planowania, nie sprzyjały promocji nowych zjawisk i zespołów. Potrzeba było przynajmniej kilku letnich festiwali, aby nowa muzyka zaistniała w świadomości słuchaczy w skali ogólnokrajowej.

Polska była albowiem krajem festiwali, albo – dokładniej – krajem muzyki na żywo. To, co nazywano w tamtym okresie rynkiem muzycznym, było najwyżej jego żałosną parodią. Państwowe instytucje wydawały płyty uznanych i zatwierdzonych zespołów i solistów, a radio i telewizja czuły się pewnie tak w roli kontrolerów całości sytuacji, jak i promotorów wybranych artystów. Co więcej, od nagrania do wydania materiału na płycie lub kasecie potrafiły mijać miesiące (a w porywach lata!), czego wciąż miały zaszczyt doświadczyć zespoły reggae, próbujące wydawać winyle w latach 80. Z jednej strony stanowił o tym brak rynkowego doświadczenia oraz niewydajność instytucji, z drugiej zaś celowe zwlekanie dyrektorów i decydentów, aby uniknąć odpowiedzialności za goźną w skutkach pochopną decyzję. System ów działał w miarę sprawnie do połowy lat siedemdziesiątych, w czasach kiedy oficjalnie lansowane grupy były tymi naprawdę najpopularniejszymi, zaczął jednak rozłazić się w szwach wraz z narastaniem punkowego fermentu, kontestującej (a przynajmniej wątpiącej) mentalności i totalnego odtrącania narzucanych odgórnie wartości i autorytetów. Młode zespoły (a ściślej ich fani) stworzyły prawdziwie alternatywną sieć promocji i dystrybucji swojej muzyki, a przybycie na koncert ulubionej kapeli z magnetofonem „Kasprzak” lub „Grundig” w plecaku stało się oczywistym aktem lojalności, jeśli nie moralnym obowiązkiem słuchaczy. Nie wolno jednak zapomnieć o dwóch istotnych elementach, które przygotowywały podwaliny struktur festiwalowych, dzięki ktorym mogła zaistnieć później niezależna muzyka punk i reggae. Pierwszy, to rola kultury akademickiej w tworzeniu i prezentowaniu niezależnych trendów artystycznych w dużych ośrodkach miejskich. Przynajmniej od lat 60., lokalne kluby studenckie tak pod jak i poza komunistyczną egidą, organizowały DKF-y, przeglądy filmowe, wystawy i koncerty (przede wszystkim jazzowe), udostępniając zespołom sale i sprzęt na próby bez szczególnego wnikania w formę i treść tworzonych przez nie muzycznych produkcji.  Doroczne festiwale, jak świnoujska FAMA, czy wszechobecne majowe Juwenalia, stymulowały i integrowały działalność artystyczną nie tylko akademickiego środowiska.

PLAKAT_2

Drugi element, to udostępnienie już we wczesnej epoce gierkowskiej wielkich obiektów sportowo-widowiskowych, owych Aren, Spodków i Hal Ludowych do organizacji wielkich imprez rockowych, co wiązało się z rozwojem i promocją rodzimego rocka, tzw. Muzyki Młodej Generacji. Część z nich stała się miejscem cyklicznych przeglądów i to właśnie tam młodzież mogła uczestniczyć w koncertach największych polskich zespołów, jeszcze zanim te wydały jakiekolwiek płyty. Choć wątek ten może się wydawać zbędną dygresją, nie jest nią w istocie, gdyż to właśnie z tej tradycji wyłoniła się najistotniejsza impreza muzyczna lat 80., Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie.

Jako organizacyjno-programowa hybryda lokalnych Wielkopolskich Rytmów Młodych, sopockiego Pop Session i krakowskiego Open Rocka, FMR w Jarocinie stał się na początku lat 80. festiwalem-gigantem, dorocznym letnim wydarzeniem muzycznym w kraju, opinio- i trendotwórczym stymulantem, który podsumowywał miniony rok w rocku oraz wyznaczał kierunki jego rozwoju na sezon następny. Dziś wiele się mówi o podwójnej roli, jaką Festiwal pełnił w trakcie i tuż po zniesieniu stanu wojennego, że dawał młodzieży jej wielki lecz złudny zlot niezależny, jej igrzyska i bochen chleba, jej  kontrolowany przez rzesze tajniaków i obserwatorów moment anarchistycznej rewolty, będąc w tym samym czasie poligonem, ogrodem zoologicznym, laboratorium do analiz subkulturowych struktur, ideologii, tendencji oraz wynikających z nich zagrożeń. To wszystko prawda, Jarocin miał mocnych protektorów i jego zadania były dyskutowane na partyjnych zebraniach KC; jako jedna z niewielu w Polsce imprez rozrywkowych nie został nawet zawieszony w roku 82., kiedy cały kraj cierpiał w pomrokach wojskowego zamachu na prawa osobiste obywateli oraz wciąż kruche demokratyczne instytucje lat 80-81. Wtedy jednak zdawało się nie mieć to szczególnego znaczenia. Całe generacje polskich rockersów, punków i metalowców wychowały się na Jarocinie, akceptując populistyczne hasła pokoleniowe Waltera Chełstowskiego (nowego dyrektora od roku 83) i wierząc, że jest to ich festiwal, festiwal bez gwiazd, festiwal bez presji, ingerencji, ani kontroli. Pomijając polityczny kontekst (wszechobecny przecież w kulturze Polski Ludowej), Jarocin spełnił swoje założenia i obietnice, stając się autentyczną kopalnią talentów, kuźnią mitycznych karier, a przede wszystkim mekką fanów wszelkich gatunków, zjeżdżających na festiwal rok po roku w poszukiwaniu muzycznych, politycznych lub personalno-obyczajowych wrażeń i doświadczeń.

Jarocin 1983 (9-14.VIII) już w swoich organizacyjnych założeniach odróżniał się od poprzednich. Miał trwać sześć pełnych dni (rozmach bijący wszelkie światowe rekordy!), a koncerty zostały przeniesione z Domu Kultury na stadion MOSiR, aby dać swobodę publiczności i nie drażnić niepotrzebnie lwa drzemiącego w podświadomości mieszkańców. Boisko zostało przedzielone solidną drewnianą barierą, aby uniknąć spodziewanych konfrontacji na linii punk-metal, które to gatunki w tamtych latach nie znajdywały jeszcze wspólnego języka; wprowadzono w całej gminie prohibicję na czas trwania festiwalu, a do sklepów sprowadzono dodatkowe tony taniego prowiantu (mięsa, nabiału i chleba) z myślą o tygodniowej barbarzyńskiej inwazji na miasto. Zaproszono też wiele gwiazd, które w większości przypadków nie dotrzymały obietnic i zignorowały czekających fanów, dla nas jednak najważniejsze było to, iż zgodnie z obietnicami otwarcia na nowe trendy i style, na festiwalu miały zagrać młode zespoły reggae i punk, zaakceptowane w konkursie kaset przez radę artystyczną festiwalu.

jAROCIN_Wasaznik

Staliśmy zatem na błotnistej murawie boiska, w piachu wciąż mokrym po potężnej ulewie, jaka otworzyła imprezę minionego wieczoru, niszcząc zadaszenia i zalewając kable, paczki, stół mikserski, odsłuchy. Po mieście krążyły już plotki o stratach w sprzęcie i odwołaniu całego festiwalu, staliśmy jednak pełni nadziei na to, że pogoda nam odpuści i że za chwilę zacznie się muzyka. Nasz punkowy zespół RAF rozpadł się kilka tygodni wcześniej w nieprzyjemnej atmosferze, a gwoździem do jego trumny było bez wątpienia odrzucenie naszej kasety przez jarocińską komisję. Czuliśmy na zmianę deprymującą pustkę i wzbierający potencjał twórczy, potrzebowaliśmy zatem katharsis, oczyszczenia, motywacji do działania, po które przyjechaliśmy do Jarocina. Kiedy w południe chmury się rozeszły, a ze sceny dobiegły nas pierwsze dźwięki sound-checku, zrobiło nam się lepiej w oczekiwniu nadchodzących przeżyć.

W ciągu najbliższych dni otrzymaliśmy z nawiązką wszystko to, co chcieliśmy dostać. Grupa Bakszysz zakręciła nam w głowach cudownym popołudniowym koncertem, Śmierć Kliniczna (jedna z zaproszonych atrakcji, które dojechały) zagrała znakomitą reggae-punkową sztukę, a w duetach wokalnych Szafira i Mercedesa już wtedy pobrzmiewały harmonie znakomitego zespołu, jaki miał wstrząsnąć polską sceną roots niecałe trzy lata później. Krakowska Instytucja zaprezentowała się znakomicie w swoim dynamicznym repertuarze punk/ska/reggae, a zespoły punkowe walnie ruszyły do szarży „oi” z antywojennym i antynuklearnym przesłaniem. W pewnym momencie, chyba w piątkowy wieczór przed wystepem Daabu (chronologię detali pożarła już rdza czasu), pojawił się na scenie legendarny Milo Kurtis (m.in. Osjan, Maanam, VooVoo) w trójkolorowym berecie i gładząc swoją czarną brodę przeprosił za to, iż Izrael nie zagra tego wieczoru, gdyż właśnie zaczął gdzieś indziej bardzo istotną trasę. Zaprosił przy okazji gorąco na następny weekend do Wrocławia, gdzie w trakcie imprezy „Reggae na Wyspie” wraz z koncertem Misty In Roots i Izraela miało naprawdę narodzić się polskie reggae. Jaki Izrael, co to jest Izrael, drapała się po wspólnym czole publiczność, wtajemniczeni jednak zapewniali ignorantów, że to nowa Brygada Kryzys, która przeszła na rasta, że gra teraz wyłacznie reggae i że to trzeba koniecznie zobaczyć.

POZOSTAŁE WPISY

Scroll to Top