Reggae w Polsce

Facebook
Twitter
Email

Bardzo ważna osobą w zespole był Rysiek Sarbak. Poznałem Ryszarda w pewien styczniowy wieczór w 1984 roku, w klubie przy ówczesnym stadionie 22 Lipca w Poznaniu. Nie w barze, tylko w przestronnym pomieszczeniu, jakie od klubu sportowego wynajmowała dla nas firma polonijna Inter-Art, nasz pierwszy (i ostatni) muzyczny mecenas. Przyszliśmy, jak zwykle, przyzwoicie spóźnieni, w sali czekał już na nas drobny człowieczek po trzydziestce z łysinka na środku głowy okoloną rozwichrzoną czupryną wiecznie młodego artysty. – Witam, panowie ? powiedział. ? Jestem Ryszard, Ryszard Sarbak. Będę waszym aranżerem. Podaliśmy sobie ręce, po czym zapadła długa i niezręczna cisza.

Firma straszyła nas aranżerem od kilku tygodni, od czasu gdy na koncercie metalowym w Gorzowie Wlkp., który z jakiegoś powodu otwieraliśmy, pozwoliliśmy naszemu ujaranemu gitarzyście zagrać i zaśpiewać solo kawałek ?Rewolucja” z tekstem przesyconym wizjami kwiatów, fioletowej coca-coli i rzeszy krasnoludków wychodzących radośnie z podziemia.. Tłum metali w koszulkach ?Banda i Wanda” czekał na swoja gwiazdę, niektórzy pluli na nas, inni dmuchali ryżem z rurek, sam dostałem ze dwa razy w czoło w trakcie występu. Aranżer miał nas rozwinąć i uzdrowić, dodać estradowej ogłady, zapewniając oczywiście cięcia podatkowe dla firmy, która dopisywała jego gazę w kolumience działalności charytatywnych.

IM002059

Ryszard szybko przełamał lody. Nie wpychał się z niczym, nie wymądrzał, słuchał kawałków jednego po drugim, na końcu komentował krótko, cos doradzał, pytał raczej, subtelnie zwracając uwagę na wyraźne niedociągnięcia: a jak chcecie to skończyć, a ta pauza w środku to solo gitary, czy ty Mariusz brzękasz cos tam przez pomyłkę? Jego pomoc i wpływ na nasze muzyczne wyobrażenia były istotne, chociaż o samym reggae wiedział tak mało, jak my. I nie ukrywał tego, wręcz przeciwnie, zrobiliśmy z rozgryzania reggae wspaniałą zabawę Rychu poprosił o kasety z najlepszym jamajskim roots i lover’s rock, po czym w domu przesłuchiwał jedna po drugiej, starając się przejrzeć muzykę na wylot. I przejrzał, rytm odwrócony z akcentem basu i stopy na raz, werbel na trzy, gitara i klawisz na dwa i cztery, tylko ta klawiszowa pulsacja, cie choroba… Taki był, dyplom Wyższej Muzycznej w klasie kornetu i lata estradowego akompaniowania ustawiły go do muzyki pragmatycznie. My nie mieliśmy jeszcze dwudziestu lat i widzieliśmy siebie jako rebeliantów i mistyków, Rychu nas rozumiał, ale dodawał swoje, żeby kawałek był krótszy i przejrzystszy, jednym słowem, żeby nadawał się do użytku. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczęliśmy go traktować, jak jednego z nas. W którymś momencie wrócił pomysł sekcji dętej (mieliśmy takową na samym początku), a skoro Rysiu studiował kornet… Lejwoda przyniósł stara trąbkę, na której jego ojciec grywał w milicyjnej orkiestrze, Rysio wziął ją w drżącą ze wzruszenia rękę, objął wentyl ustami i wydal pierwszy dźwięk, który później przeszedł do historii jako ?trąbka Gedeona”, nasz znak rozpoznawczy przez lata.

Ryszard zrobił wtedy (a była wiosna 1984) dwie rzeczy, za jakie należy mu się nasz wieczny szacunek i wdzięczność. W momencie zwątpienia (a było ich kilka w tamtym okresie) przekonał nas do tego, abyśmy grali tylko reggae, nie mieszali z punkiem czy wydumana nowa fala. Robicie to dobrze i zrobicie jeszcze lepiej, powtarzał, a inne style, rock, punk, jazz czy bossanovę, cokolwiek chcecie, zawsze się zmieści w aranżu, solówce, riffie i to wam tylko wyjdzie na dobre! Druga rzecz, to decyzja jaka podjął, kiedy kruchy okręt Inter-Artu zatonął, a załoga wskakiwała do szalup, nam zostawiając na ratunek zaledwie parę tępych brzytew. Ryszard odrzucił kilka śliskich choć atrakcyjnych propozycji i został z nami, postanowił w wieku trzydziestu dwóch lat zacząć grać na dobre z nie znanym nikomu nastoletnim zespołem. Chciał przeżyć raz jeszcze cos autentycznego, zaryzykować, zagrać bez nut i zrobił to, grał z nami przez pięć długich lat i głowę daję, że nigdy tego nie żałował!

Ile wina wypiliśmy, ile spaliliśmy jointów, ile zagraliśmy wspaniałych koncertów i ile złych, których nie chce się wspominać, to temat na osobna opowieść. Najpiękniej jednak wspominam nasze nocne rozmowy, dialogi na dwanaście nóg, pełne mądrości, sentencji, wyrachowania i perwersji. Byliśmy rozmówcami nieskończenie chłonnymi i elokwentnymi, potrafiliśmy budować struktury, tworzyć gombrowiczowskie kosmosy i borgesowskie biblioteki, tylko po to by zniszczyć je w następnym hotelu po kolejnym koncercie, śmiejąc się do łez z tego, iż sami niemal w nie uwierzyliśmy. Jednym z najbardziej fascynujących elementów elektryzujących atmosferę było zderzenie osobowości. Jakże różny był Nowak od Rycha, Rychu ode mnie, ja od Lejwody, ten od Makarona i tak dalej w zależności od składu i okoliczności. Ta konfrontacja osobowości i zainteresowań, której naturalnym punktem zapalnym był właśnie Ryszard, stanowiła w końcu o oryginalności i bogactwie zespołu jaki tworzyliśmy i to był prawdopodobnie najistotniejszy (gdyż nieświadomy) jego wkład w twórczy tygiel pod nazwa Gedeon Jerubbaal.

Bywały też konflikty, a jakże: ze względu na wiek i muzyczne wykształcenie branżowi dziennikarze uparcie nazywali go liderem (często nosił żółtą koszulkę, to fakt), albo kierownikiem zespołu, nie potrafiąc zrozumieć tego, że poważny człowiek traktuje dwudziestolatków jak partnerów. A wymiana pomysłów i procesy kreatywne były w Gedeonie przykładem rzadko spotykanej tolerancji i demokracji.

Miał też Ryszard serię pseudonimów nadawanych mu w różnych okresach życia przez różnych przyjaciół: był Serkiem (wegetarianizm) i Braminem w czasach, gdy organizował w warszawskim ?Remoncie” nowofalową grupę Tao, był Smoczkiem i Telesforem, po tym jak przyssał się do trąbki na naszej próbie, nazywaliśmy go Ryszardem Dolarem, gdy zdarzyły się jakieś finansowe nadużycia, albo Sarbacesem, kiedy powiedział coś, co warto było zapisać w notesie, albo zapamiętać.

Po moim wyjeździe do Montrealu i konsekwentnym rozpadzie Gedeona w ’88-ym, Ryszard założył Basstion, w którym był już faktycznie liderem i prowadził tę grupę ?na dobre i na złe- praktycznie do końca. W tym samym czasie sprawdził się znakomicie jako kierownik klubu studenckiego “Bratniak”, później dyrektorował w dużym poznańskim Ośrodku Kultury “Dąbrówka”. Był pierwszą osobą, jaka zaprosiła mnie do grania w trakcie wakacji w Polsce w ’92-im. Graliśmy nasze stare numery na końcu koncertu Basstionu, później zdarzało nam się reaktywować Gedeon na kilka koncertów w ciągu lata; zawsze z Ryszardem, bez jego trąbki to juz nie była ta sama kapela.

Ostatni raz spotkałem go w Polsce w sierpniu 2004. Wydawał mi się wtedy zmęczony, słabszy, być może chory, nigdy go o to nie pytałem. Pojechaliśmy bez prób zagrać koncert do Ostródy i po intensywnym ćwiczeniu w hotelu, Ryszard nie zdecydował się na wyjście na scenę. Po dwóch tygodniach wyruszył jednak z nami do Bydgoszczy i zagraliśmy w „Mózgu” bardzo dobrą sztukę. Dzień później graliśmy w Poznaniu, “U Bazyla”, mały koncert na zakończenie długiej i satysfakcjonującej, choć niezbyt spektakularnej kariery. Kiedy wykrzykiwałem „Trójkolorowe słońce na niebie, trójkolorowe właśnie dla Ciebie” do garstki wiernych słuchaczy o twarzach zrytych wiekiem, mądrością i substancjami, patrzyłem na Ryszarda z trąbką w ręce, Nowaka walczącego z niesfornym kablem u gitary, na Tomka Sengera z nieobecnym wyrazem twarzy za perkusją. Wszystko płynie, ale nic się nie zmienia – pomyślałem. Jestem tam gdzie byłem dwadzieścia lat temu i być może już nigdy nigdzie dalej nie będę. Ta myśl wypełniła mnie szczęściem. Spojrzałem w prawo na Rysia dającego swój oddech trąbce tworzącej ? jak tyle razy przedtem – ten sam nieśmiertelny riff naszego najstarszego kawałka. Ryszard uśmiechnął się do mnie, otarł łzę z oka i znikł.

POZOSTAŁE WPISY

Scroll to Top