Narodziny Gedeonu
Druga połowa roku 1983 była także momentem narodzin oraz pierwszych koncertów poznańskiej formacji Gedeon Jerubbaal, zespołu z którym –za sprawą niepojętych procesów karmicznych- związał się na jakiś czas mój ziemski awatar. Powód dla którego zostawiłem Gedeon na koniec roku 1983 jest oczywisty. Chcę w ten sposób podkreślić to, że założyliśmy grupę latem pod wpływem tego, co zobaczyliśmy w Jarocinie i na wyspie we Wrocławiu, tworząc w ten sposób przyczółek drugiej generacji polskiego reggae, zapowiadając niejako mającą nadejść w najbliższych miesiącach eksplozję. Pierwsze potyczki Gedeona w drugiej połowie roku 1983 były istotną nicią, pomostem łączącym działalność Bakszyszu, Daabu, Izraela z odrobinę młodszymi kapelami, jak Kultura, Niepodległość Trójkątów, Immanuel czy Kryterium, aby wymienić tylko kilka tych, które formowane już w 83, pierwsze znaczące koncerty zagrały w nastepnym roku kalendarzowym. Byliśmy gwarantem wczesnego kontinuum, dzięki czemu wszystkie te zespoły (włącznie z mitycznymi efemerydami, Galago i Miki Mauzoleum) są dzisiaj widziane i traktowane jako spójna i autentyczna Pierwsza Generacja.
Większość sympatyków reggae –tak dzisiejszych jak i tych w latach 80- nic nie wie o Gedeonie Jerubbaal przed rokiem 1985, kiedy zrobiło się o nas w miarę głośno nie do końca z czysto muzycznych powodów. Warto jednak przypomnieć początki zespołu, które są interesującą i pouczającą wycieczką w ekonomiczno-kulturalne mechanizmy rządzące Polską po zniesieniu stanu wojennego (22.VII.83), pozwolę sobie zatem przytoczyć kilka anegdot i detali.
Załamani po odrzuceniu RAF-u przez jarocińską komisję oraz pośrednio z tym związany rozpad zespołu (Jarocin był pretekstem, prawdziwym powodem były konflikty towarzyskie), szukaliśmy z Nowakiem inspiracji i natchnienia w trakcie letnich imprez 1983. Znaleźliśmy je, jak wiadomo, w Jarocinie i Wrocławiu, a jako iż mieliśmy już w naszym punkowym repertuarze kilka chropawych lecz szczerych piosenek reggae po angielsku, wybór nowej orientacji nie wydawał nam się nienaturalny czy naciągnięty, wręcz na odwrót, po prostu oczywisty! Był prostą konsekwencją naszych zainteresowań i fascynacji, teraz zawężonych do jednej muzycznej stylistyki, wzbogaconych jednak o zupełnie nowe duchowe przeżycia i kulturowe poszukiwania. Wyzwanie było fascynujące, ale niezwykle trudne z dwóch przede wszystkim powodów. Pierwszy był natury logistyczno-organizacyjnej: gdzie grać, na czym i w jakim składzie, skoro nie mieliśmy patronującego nam klubu, ani sprzętu (poza kilkoma prostymi instrumentami), a przede wszystkim zintegrowanego muzycznie środowiska. Drugi, znacznie poważniejszy, polegał na absolutnej nieznajomości reggae jako gatunku i naszych poważnych upośledzeń warsztatowych. Aranżacje kawałków, rytmy i przebiegi, współpraca instrumentów, pulsacja, tak łatwe i oczywiste na przesłuchiwanych przez nas z namaszczeniem płytach i kasetach, stawały się nagle pokręcone, nielogiczne i niezrozumiałe, gdy czterech kolegów (perkusja, bas, gitara i klawisze) próbowało zaaplikować je równocześnie.
Z pierwszym problemem poradziliśmy sobie w miarę sprawnie, zapraszając do współpracy bliższych lub dalszych znajomych z jakimkolwiek pojęciem o graniu na czymkolwiek i osadzając się latem 1983 w garażu klawiszowca Jacka Zerbina w Nowej Wsi pod Poznaniem. Z drugim borykaliśmy się jeszcze długo, do pierwszych miesięcy następnego roku, co słychać było wyraźnie na naszych wczesnych koncertach. Perfekcyjne zgranie odwróconego akcentu basu i stopy z cięciem gitar i pulsacją klawiszy jest podstawową miarą wyróżniającą dobrą kapelę reggae spomiędzy rzeszy raczkujących amatorów. Na początku września mieliśmy już wyrobiony w pocie czoła repertuar pięciu piosenek (z późniejszymi „klasykami”, jak „Nie jestem sam” czy „Śpiewaj i tańcz”), kolejnym problemem było teraz znalezienie ujścia dla naszej przelewającej się twórczej energii. Wiem z prywatnych rozmów z wieloma zespołami działającymi w latach 80., szczególnie tych z mniejszych miast, pozbawionych akademickiej infrastruktury kulturalnej, że przechodziły bardzo podobne trudne etapy na drodze do realnego i zorganizowanego funkcjonowania. W czasach, gdy korzenne reggae nie było popularne, lubiane ani nawet znane poza malutkimi grupami zainicjowanych fascynatów, przekonanie dyrektora domu kultury lub innego osiedlowego działacza do zorganizowania koncertu było nie lada sztuką. Nasz gitarzysta i współzałożyciel Mariusz Nowak, był jednak (i nadal jest) gościem z głową pełną pomysłów i inicjatyw. Poprzez wspólnych znajomych nawiązał kontakt z człowiekiem, z którym byliśmy później związani przez lata. Zdzisław Nowak (zbieżność nazwisk przypadkowa) pracował przez jakiś czas w Estradzie oraz w firmie Inter-Art, która mogła być zainteresowana wzięciem pod opiekę amatorskiego zespołu. Zdzichu został później naszym menagerem, a także jednym z głównych pomysłodawców i organizatorów sławnych imprez Reggae Is King (Poznań 85/86) oraz pierwszej edycji Reggae nad Wartą (Gorzów Wlkp. 86) pozwolę więc sobie zacytować jego wersję startu Gedeona w biegu do wiekopomnej sławy.
„Zatrudniłem się w Estradzie Poznańskiej w charakterze organizatora widowni, a później organizatora imprez. Mój kolega z liceum pracował w szpitalu Raszei w dziale administracyjno-gospodarczym, gdzie kierownikiem była mama Mariusza Nowaka. Często tego kolegę odwiedzałem w szpitalu i bywało, że spotykałem tam Mariusza. Mariusz dowiedziawszy się, że pracuję w Estradzie ubzdurał sobie, że mogę załatwić koncert dla kapeli, w której grał. Naturalnie zapytałem o taką możliwość w Estradzie, ale wywołałem tylko ogólną wesołość. Mariuszowi nic nie mówiłem, ponieważ go polubiłem i zbywałem go pokrętnymi obietnicami. Spotkałem was na jakimś koncercie w Arenie. Wydaliście mi się ludźmi z pasją, pełnymi energii i wiary w siebie. Pojawił się skądś Emil Norek, prawnik o artystycznym zacięciu i ambicjach stania się mecenasem. Jego spółka Inter-Art handlowała pseudoartystycznymi, ale w dość dobrym guście, artykułami wystroju wnętrz. Zaproponował mi pracę organizatora imprez dla sztuki przez duże S. Ponieważ Norek domagał się zaspokojenia swoich ambicji zostania mecenasem, podsunąłem mu Gedeona. Zaakceptował mój pomysł, aby was wypromować, puszczając jako suport przed lokomotywą. Wówczas doszło do przesłuchania was przeze mnie w salce klubu na osiedlu Bonin. Zagraliście mi między innymi „Śpiewaj i tańcz” – uznałem, że ten kawałek może być windą, która was pociągnie. Teraz należało tak to zorganizować, aby Norek nie stracił na pierwszym podejściu. Wytypowałem Lady Pank. Kwapisz, ich menago, pytał o support, ale uspokoiłem go, że orkiestra jest charyzmatyczna i widownia ją kupuje. Zgodził się. Przy kolejnych tego typu rozmowach, rzucałem, że graliście już przed „Pankami” i była to wystarczająca rekomendacja. [Jeden z pracowników], były dziennikarz, miał jakieś znajomości wśród muzyków i absolwentów. To on [w grudniu] wyszperał Rysia Sarbaka i sprowadził go do Inter-Artu. Ryszard pierwotnie miał być waszym konsultantem, instruktorem i kierownikiem muzycznym. Ku zaskoczeniu wszystkich, na tyle go zaakceptowaliście, że został członkiem zespołu.”
Wspomniana przez Zdzicha spółka była jedną z setek, jeśli nie tysięcy, jakie powstawały w Polsce po stanie wojennym. Rejestrowane w kraju jako firmy lokalne, spółki polonijne funkcjonowały jako przykrywki dla inwestycji zachodniego kapitału, który poparł i rozwinął w latach 80. wiele dziedzin ogarniętej marazmem polskiej gospodarki, nie wyłączając rynku muzycznego. Trudno jest dzisiaj jasno ocenić polityczne debaty i decyzje, jakie doprowadziły do ich powstawania. Opozycyjni optymiści mogą twierdzić, iż były to pierwsze oznaki kruszenia się systemu, szaniec ekonomicznej wolności, wywalczonej przez solidarnościowe naciski w latach 80/81. Sceptycy jednak sugerują, że były to po prostu pierwsze eksperymenty komunistycznych kadr i elit, które –wiedząc iż kończy się czas władzy ludowej i centralnego planowania- zawczasu dbały o wyrobienie sobie najlepszej pozycji startowej w nadciągającej nieuchronnie epoce transformacji. Dogłębną analizę tego tematu pozostawić należy politologom i ekonomistom.
Dla nas, jesienią 1983, ważne było to, że polsko-holenderska spółka Inter-Art potrzebowała amatorskiego zespołu do uwiarygodnienia przed fiskusem dobroczynnego aspektu swojej działalności, dla nich zaś tylko to, że my byliśmy chętni i gotowi grać koncerty, a przede wszystkim robić to za darmo. Inter-Art (w osobie Zdzicha) zorganizował nam pięć pierwszych koncertów, wielkie halówki na parę tysięcy widzów, w trakcie których otwieraliśmy dla ówczesnych gwiazd polskiej estrady, jak wspomnine Lady Pank oraz Klincz, Ozzy, Banda i Wanda, dając nam unikalne doświadczenie i sporo mocnych wrażeń, przez kilka miesięcy zatem obie strony były ze współpracy zadowolone.
Pamiętam, jak drżały mi nogi i łomotało serce w piersi, gdy wychodziłem na scenę w Koninie (14.IX) by otworzyć pierwszy z dwóch koncertów, jakie Lady Pank (już u szczytu sławy) grało tamtego dnia w mieście. Dziewiczy, inicjacyjny koncert naszego ledwie założonego zespołu dla trzech tysięcy rozryczanych fanów (nie naszych, rzecz jasna!) nie mogących się doczekać gwiazdy wieczoru. Combo Gedeona prezentowało się wtedy całkiem imponująco z dwuosobową sekcją dętą (jeszcze bez Ryśka Sarbaka), z bongosami, dziewczyną w chórkach obok mnie i pięciu podstawowych instrumentów. Był to typowo optymistyczny i przekombinowany skład amatorski, dziesięć osób z których pewnie połowa nie wiedziała za dobrze, o co w tym wszystkim chodzi. Przyjęto nas jednak bardzo gorąco, w trakcie drugiego koncertu nawet bisowaliśmy, być może dlatego, że fani Lady Pank mieli życzliwe ucho dla reggae, oswojeni co nieco lekko tnącym i skocznym beatem „a la The Police” ich idoli.
Zupełnie inaczej sprawa wyglądała w Gorzowie Wlkp., na lata świetlne przed pierwszymi próbami ochrzczenia tego miasta (w prasie lokalnej i folderach turystycznych) mianem stolicy polskiego reggae. Banda i Wanda, z jakichś pogmatwanych i niezrozumiałych już dzisiaj powodów, była na poczatku lat 80. ikoną polskich metalowców. Nie podejrzewający żadnego konfliktu zainteresowań organizatorzy z Inter-Artu, w dobrej wierze zabukowali nas przed Bandą, wystawiając nas na pół godziny (tyle mógł trwać nasz koncert) gwizdów, gróźb i ostrzału ryżem z rurek po długopisach, które kilku z najbardziej oddanych Wandzie fanów nosiło w kieszeniach jeansowych kurtek bez rękawów. Punktem kulminacyjnym tego pamiętnego koncertu, był nasz niesolicytowany bis, wynik twórczej niewinności, ambicji i chęci wyjścia z cienia naszego drugiego gitarzysty, Rysia Adamiaka, który niedawno wymyślił swój nawiedzony hymn pod tytułem „Rewolucja”. Gdy otwarcie niechętny nam tłum z ulgą przyjął nasze triumfalne choć spieszne zejście ze sceny gotowy już na ostateczne przyjęcie Wandy, nasz gitarzysta wziął dwa szybkie machy z lufki, kryjąc się przed strażakami i wrócił na scenę by solo zagrać swoją piosenkę. Twarzą w twarz z przeznaczeniem, samotny przeciwko dwum tysiącom metalowców na skraju nerwowego załamania, stał tam, grał i spokojnie śpiewał wzruszonym głosem przy akompaniamencie swojej gitary na pogłosie oraz wrogim wyciu publiczności w podkładzie. Stał tak przez długie, bardzo długie pięć minut i śpiewał „Rewolucję”, obojętny na wyzwiska, błagania o litość i zdradzieckie strzały z rurek po długopisach.
Incydent z „bisem” naszego drugiego gitarzysty był niepotrzebny, ale brzemienny w skutki. To on albowiem doprowadził Zdzicha oraz cały Inter-Art do wniosku, iż wciąż byliśmy zbyt niedojrzali muzycznie i nieodpowiedzialni na scenie, by pozwolić nam podejmować samodzielne decyzje. Postanowili nas „uprofesjonalnić” poprzez przysłanie do nas aranżera z przydziału, ostatnia rzecz jaką firma zrobiła przed zawieszeniem swojej promocyjno-artystycznej działalności i ostatecznym rozwiazaniem spółki. Inter-Art zwinął żagle, aranżer zdradził powierzoną mu misję i przyłaczył się do zespołu na naszych zasadach, z czasem wyrabiając sobie brzmienie najcharakterystyczniejszej trąbki pierwszego dwudziestolecia polskiego reggae. Cykl profesjonalnych halowych koncertów, jaki zagraliśmy od września do grudnia na stricte amatorskim statusie, obdarzył nas poczuciem większej misji do spełnienia i przesądził być może o tym, że Gedeon Jerubbaal od początku do końca miał iść swoją drogą, inną niż droga większości zespołów reggae naszej pierwszej generacji.
[vertical cats=43]