Reggae w Polsce

Facebook
Twitter
Email

Daabowe wspomnienia 

W końcu jednak zapadła noc, rozbłysły światła i zespół Daab ofiarował wszystkim występ życia (swojego, naszego, każdego!), występ mistyczny, piękny, liryczny, oparty na solidnej wizji muzycznej oraz osobowości Piotra Strojnowskiego, który śpiewał, gwizdał, opowiadał cygańskie historie przeszywając nas spojrzeniem swoich czarnych oczu, dominując subtelnie nad stadionem pełnym roztańczonych ludzi, pod niebem pełnym srebrnych gwiazd, niebem wciąż czystym bez dziur w ozonie, ani czarnobylskich radioaktywnych oparów. Już wtedy było dla wszystkich oczywiste, że czeka Daab długa i owocna kariera, że kapela intensywnie pracuje od momentu powstania, osiągając na pierwszym festiwalowym występie niezwykłą pewność siebie, solidną bazę rytmiczną oraz dziwnie bliską duszy romantyczną pulsację, która stała się znakiem rozpoznawczym zespołu, symbolem muzyki serc, z jaką Daab jest do dzisiaj identyfikowany. Z Misiem i Milimetrem na perkusji i basie, z Andrzejem Zeńczewskim na gitarze i drugim wokalu (repertuar był w zasadzie podzielony pomiędzy Andrzeja i Piotra), zespół miał już w swoim repertuarze garść prawdziwych przebojów, którymi właśnie rozpoczął podbój świata, „Wielką przestrzeń”, „Do Plastika”, „Fyzjera na plaży”, „Serce jak ogień” i „W moim ogrodzie”, między innymi.

daab_2

Daab był absolutnym zwycięzcą Jarocina 1983, zwycięzcą moralnym przynajmniej, gdyż główna nagroda (w dodatku publiczności!) została przyznana nikogo nie interesującej grupie Hak, w jakimś żałosnym przetasowaniu. Komu na tym aż tak bardzo zależało, o to trzeba by zapytać organizatorów, kto zafundował kilku natapirowanym chłopakom poniżający występ finałowy, w trakcie którego kilka tysięcy słuchaczy wygwizdało ich i obrzucało kamieniami, żądając Daabu jako laureatów oraz zwrotu pieniędzy za bilety? Wokalista zespołu Paweł Kukiz (tak, ten sam!) tłumaczył wiele lat później w wywiadzie, że i tak nieliczne głosy punkowych fanów rozdrobniły się na wiele zespołów, na nich zaś głosował jednolity blok nowofalowego środka i zakładam, iż szczerze wierzył w to co mówił. Wspomniane rozbicie lojalności nie przeszkodziło jednak połączyć się punkowcom, reggae’owym neofitom oraz setkom niezrzeszonych widzów w gromkim unisonie, potępiającym oczywisty dla wszystkich skandal głosowania. Hak zniknął z polskiej sceny rockowej tak samo szybko jak się na niej pojawił, Daab natomiast pozostał na niej na długie lata, przyjmując rolę jednej z najistotniejszych grup nowego ruchu muzycznego, jakim stało się polskie reggae. Fakt, że w Dziesiątce Laureatów znalazł się nie tylko Daab lecz również Bakszysz i Instytucja był znakomitą prognozą dla nowego gatunku, dowodem na to, iż reggae już latem 1983 niosło w sobie przekaz, siłę oraz ludyczny festiwalowy potencjał, innymi słowy, gwarancję znakomitej, inteligentnej i duchowej zabawy.

Odbywające się tydzień po Jarocinie „Reggae na Wyspie” (21.VIII.83) było hasłem jednego z dni tematycznych dużej cyklicznej imprezy „Rock na Wyspie” (chodzi oczywiście o Wyspę Słodową we Wrocławiu), ktory to dzień przeszedł do historii jako pierwszy oficjalny festiwal reggae w Polsce, biorąc pod uwagę niespotykany wcześniej oryginalny zestaw wykonawców. Na imprezie zagrał wrocławski Casus, grający rock-pop-reggae bez żadnych korzennych czy punkowych aspiracji, Bakszysz i Daab zaproszone do udziału po znakomitych występach w Jarocinie, a także wciąż owiany tajemnicą post-punkowy Izrael wraz z brytyjskim zespołem Misty In Roots, który odbywał swoją pierwszą trasę na kilku letnich imprezach na zaproszenie Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Nie znane mi są kulisy organizacji tej trasy (brytyjscy muzycy na swojej oficjalnej stronie twierdzą dzisiaj, że przyjechali do Gdańska, by poprzeć zdelegalizowaną Solidarność w trzecią rocznice jej stworzenia), chylę jednak czoło przed wyobraźnią i odwagą promotorów z PSJ, którzy zaprezentowali polskiej publiczności roots w najlepszym wydaniu, muzykę graną przez grupę rastafarian zaangażowanych w polityczną, społeczną i religijną działalność, bez hitów w eterze, obojętnych na komercyjne aspekty  muzycznego show-businessu.

Koncert był pięknym, uduchowionym misterium, rodzajem obrzędu przejścia, inicjacyjnego rutuału, po którym nikt z nas -uczestników tej ekstatycznej ceremonii- nie mógł już powrócić do stanu sprzed, do tego kim był dnia poprzedniego, do wizji siebie samego oraz otaczającego go świata z okresu ignorancji i ciemności. Wszystkie zespoły zagrały znakomicie, choć Casus, odstający od pozostałych swoim powierzchownym, dancingowym niemal brzmieniem, nie mógł (i nie próbował) zaistnieć inaczej, niż jako pobłażliwie tolerowana rozgrzewka. W tym czasie, poprzeczka wyraźnie wznosiła się z imprezy na imprezę, rosły oczekiwania błyskawicznie wyrabiających się słuchaczy. Bakszysz i Daab, stymulowane atmosferą i obecnością wyśmienitych gości, zagrały prawdopodobnie lepiej niż w Jarocinie, niemniej, ten sam materiał słyszany po siedmiu dniach utracił odrobinę z siły efektu nowości i zaskoczenia. Oba zespoły grały przy tym za dnia i, choć wypełniły przedwieczorne godziny koncertu potężną falą pozytywnej wibracji, noc należała do kogoś innego. Zresztą, porównywanie emocji na wielogodzinnym wspaniałym koncercie jest rzeczą tak subiektywną, jak bezużyteczną. Jestem pewien, że słuchając Bakszyszu czułem to samo, co chwilę później przy Daabie, a Izrael dał mi przeżyć podobne uniesienia do tych w jakie wprowadzili mnie Misty In Roots na zakończenie. Dopiero później, z perspektywy miesięcy i lat (niemal trzydziestu w chwili, gdy czytacie te słowa!) widzę tamten koncert jako gradację ekstazy, kondensację wewnętrznej energii, która osiągnęła poziom eksplozji i rozładowała się duchowym orgazmem w momencie, gdy po kolejnym okrzyku-pytaniu „Feeelin’ Irieee?!”, trzy wełniane czapy spadły miękko na deski sceny i gęste pukle dreadlocków zawirowały wokół ciał tańczących muzyków-wokalistów. Pamiętam, że nie znałem wcześniej Misty In Roots, nigdy przedtem o nich nie słyszałem. Swoim koncertem na Wyspie Słodowej, wołaniem o sprawiedliwość i tolerancję na ziemi, o respekt dla pracujących, dla biednych i głodnych, krzykiem o miłość, braterstwo i pojednanie w JAH podbili mnie, porwali, unieśli w wielką przestrzeń, z ktorej nigdy już tak naprawdę nie wróciłem.

misty

Chciałbym jednak zakończyć te wspomnienia kilkoma impresjami z koncertu Izraela. Dla mnie, jak dla wielu innych zebranych wtedy we Wrocławiu, na wysepce na odnogach rzeki Odry, to było objawienie, intymne przezycie pierwszego koncertu z wielu, jakie potem nastapiły. Na dzień dobry błahostka, znana zresztą wszystkim fanom zespołu. To wlaśnie tej nocy, prowadzący całość imprezy Piotr Kaczkowski, kultowy prezenter „Muzycznej Poczty UKF” i innych programów radiowej Trójki, zaprosił na scenę warszawską grupę Issiael, co dało początek niezliczonym plotkom i interpretacjom, a nawet teoriom spisku, dotyczącym alternatywnych wersji pisowni i wymowy nazwy grupy. Izrael jako hasło encyklopedyczne kojarzony był w latach 80. (palestyńska Intifada, izraelska inwazja Libanu, arabskie embargo na ropę dla Zachodu) z nowoczesnym państwem żydowskim, a nie ze Starym Testamentem, jako oryginalnym źródłem judeo-chrześcijańskich podstaw całej zachodniej (z Komuną włącznie) cywilizacji. W swojej oryginalnej formie, nazwa zespołu nie mogła być ani drukowana, ani wypowiadana w środkach masowego przekazu, biorąc pod uwagę międzynarodową sytuację polityczną oraz polskie zobowiązania partnerskie wobec ówczesnych sojuszników. Obrócenie liter Z i R wokół własnej osi pionowej, zamieniło Izrael w Issiael, zamykając w ten sposób usta krytykom i zachowując prowokującą nazwę dla wtajemniczonych. Kryptografią dat zawartych podobno w literach nie bedę się  teraz zajmował.

Izrael

Prowadzony przez Afę i Kelnera oryginalny Izrael ’83 (gdyż wielu z Was miało okazję obejrzeć orojoną wariację na temat latem 2007) niesamowicie prezentował się na scenie, jeśli wziąć pod uwagę rockowo-punkowy standard, do jakiego byliśmy w owym czasie przyzwyczajeni. Wieloosobowa brygada, składająca się z ludzi o różnych odcieniach skóry, różnych narodowościach i stylistycznych preferencjach (od białej koszuli, poprzez para-militarne moro, po afro-kubańską spódnicę i chustę), sprawiała wrażenie komuny lub nawet rodziny, bez pośpiechu zajmującej pozycje przy mikrofonach, jakby noc, która właśnie się zaczynała, miała trwać dla nich w nieskończoność. Nikt z nas nie wiedział wtedy co zagrają, ludzie plątali się we własnych domysłach i oczekiwaniach, pamiętając punk Brygady Kryzys i Deutera, znając już reggae Bakszyszu i Daabu. Muzyczny atak Izraela na głowy zgromadzonych pod sceną słuchaczy trudny jest dzisiaj do wytłumaczenia. Połączenie punkowej agresji gitar z wibracją klawiszy i osadzeniem sekcji; ciągle pobrzmiewające w kompozycjach energetyczne uderzenia ska; nakładające się na siebie w  niedbałych harmoniach i unisonach głosy trojga wokalistów; nieustanny ruch na scenie, zmiany pozycji, wymiany uśmiechów i gestykulacja, nieposkromiona dynamika brzmienia i osobowości, częstująca duchową energią skaczące pod sceną tłumy! Przede wszystkim zaś Siarka i Ogień apokaliptycznych tekstów, biblijne cytaty i parafrazy, marsz ludzi Babilonu, wizje imperium zła w płomieniach, przepowiednie upadku narodów żyjących niezgodą, zawiścią, nienawiścią, a także pierwsza wykładnia rastafariańskich ideałów i świadomość stanowienia odrębnej, nowej kultury w oceanie obłudy, moralnej korupcji i wszechobecnej nietolerancji!

[vertical cats=42]

Koncert Izraela na Wyspie Słodowej, połączony w jedno misterium z ekstatycznym rutuałem Misty in Roots, zmienił wiele rzeczy w wielu głowach i wyniósł już przecież legendarną podziemną supergrupę do rangi ideologicznego lidera nowego muzyczno-kulturowego zjawiska. Widać w nich było dojrzałość i ogranie, nonszalanckie niemal (czytaj: charyzmatyczne) poczucie kontroli nad materiałem i publicznością, choć raczej w roli przewodników, niż scenicznych szarlatanów.

419617_155281501257225_101612077_n

Koncerty zagrane w kilku miastach Polski w trakcie trasy z Misty In Roots, były w zasadzie żywą prezentacją płyty Biada, Biada, Biada nagranej przez zespół już w maju 83. dla Pronitu. Na dotarcie albumu do sklepów trzeba było niestety poczekać blisko dwa lata, w związku z czym muzyczny, a przede wszystkim tekstowy przekaz sporo ucierpiał w kontekście szybkiej duchowej i intelektualnej ewolucji Izraela. Nikt, kto nie widział zespołu na żywo w roku 1983, nie zrozumie dziś magii tych nagrań, ani siły ich ówczesnego słowa. Na szczęście dla mnie i niektórych z Was: my tam wtedy byliśmy!

 

Róbrege

Nie można zamknąć tego kluczowego roku bez napomknięcia o innej znakomitej imprezie, jaka narodziła się latem 1983, festiwalu tematycznego, który jako jedyny (oprócz Jarocina) konsekwentnie organizował edycję za edycją poprzez całą dekadę lat 80.  Mowa, oczywiście o warszawskim Róbrege stworzonym przez ludzi działających w klubie Hybrydy oraz muzyków grupy Izrael. Nazwa festiwalu mogła początkowo mylić kilku niezorientowanych słuchaczy, gdyż od pierwszej do ostatniej edycji była to konsekwentnie punkowo-reggae’owa impreza wyrosła z tradycji zrozumienia i wzajemnego poparcia ruchów punk i reggae narodzonej w Londynie w okolicach roku 1977. Pieśń „Punky Reggae Party” Boba Marleya stała się symbolicznym wyrazem i hymnem owego pozytywnego myślenia. Gdy w połowie lat 80. wraz z rozwojem oi, hardcore’a oraz pojawieniem się nazi-skinheadzkich grup na polskich scenach drogi punka i reggae zaczęły się wyraźnie rozchodzić, to właśnie warszawski festiwal, tak nazwą jak i formatem, przypominał kapelom i publiczności o tym szlachetnym związku. Kelner i Afa wyjaśniali w wywiadach, iż rege w nazwie festiwalu miało szersze niż gatunek muzyczny znaczenie: było czymś inspirującym, wiodącym, korzystnym, hasło „Rób rege!” miało naklaniać ludzi do wyzwolenia pozytywnej energii, do podzielenia się nią, stworzenia w zatrutym mieście, zatrutym kraju małej oazy czystego (nawet jeśli w dymie marijuany) powietrza.

ROBREGE83_J_Kobza

Trudno jest dzisiaj znaleźć szczegółowe i wiarygodne informacje na temat pierwszej edycji festiwalu. Pewne jest, że koncert odbył się w Hybrydach i dopiero rok później przeniesiono go (ze względu na zainteresowanie i frekwencję daleko przerastające możliwości klubu) do namiotu cyrku Intersalto. Ze zdawkowych informacji na stronach internetowych poszczególnych zespołów, można zrekonstruować oryginalną listę uczestników: Dezerter, TZN Xenna, Śmierć Kliniczna ze strony punkowej, Izrael, Daab, Bakszysz ze strony reggae, a także unikalny występ Miki Mausoleum poza Wrocławiem, niestety, bodaj pierwszy i ostatni. Festiwal szybko stał się legendą sam w sobie, trzymając radykalny kurs i solidne niekomercyjne pryncypia, a w jego późniejszych edycjach uczestniczyli także zagraniczni goście, pokroju baskijskiego Kortatu, Killing Joke, Misty In Roots i Benjamina Zephaniaha.

 

POZOSTAŁE WPISY

Scroll to Top